top of page

Dream it. Wish it. Realize it- czyli o realizowaniu marzeń po całości

  • Challenge yourself
  • 27 lip 2016
  • 8 minut(y) czytania

Od kiedy pamiętam, uwielbiałam robić rzeczy, których wielu ludzi nie rozumiało. Czasami były to maleńkie niuanse, czasem duże projekty. Na przestrzeni lat, niewiele się w tej materii zmieniło. Wzrósł tylko głód zdobywania, uzależnienie od adrenaliny i lista marzeń które chcę zrealizować w trakcie swojego życia. Wiele z nich ma związek ze sportem, ale nie tylko.

Głęboko wierzę i wiem, że stopień naszych osiągnięć zależy od nas samych i naszej determinacji. Nigdy nie musiałam przekonywać się do działania. Jeśli czegoś chciałam- dążyłam do tego i zdobywałam prędzej czy później. Zawsze traktowałam to jako przygodę, nigdy jak obowiązek. Kocham swoje życie, cieszę się nim i każdy upadek traktuję jak lekcję, nigdy jak porażkę. Kończąc ten wstęp, mam nadzieję że uda mi się zainspirować Was do czerpania z życia garściami i przełamywania strachu przed nieznanym.

Postanowiłam zacząć od opisania tych z moich planów, które już udało mi się zrealizować;)

Dziś, na pierwszy ogień niech pójdzie 7- dniowa wyprawa w Tatry, która miała miejsce w sierpniu 2014 roku.

Moim marzeniem było zejść całe Tatry z plecakiem, schodząc na noclegi do schronisk. W tydzień. Wielokrotnie miałam okazję spędzać tam weekendy, ale tego typu przedsięwzięcie wymagało dużo większego zaangażowania, przygotowań i jak się okazało samozaparcia...

Podróżowałam w doborowym towarzystwie, wiedziałam że niezależnie od warunków z jakimi przyjdzie się nam zmierzyć- możemy na siebie liczyć. Byliśmy dobrze przygotowani pod względem kondycyjnym jak i odpowiednio wyekwipowani. Na samo wspomnienie o ilości pieniędzy zostawionych w sklepach górskich i Decathlonie uśmiecham się szeroko;D

Niemniej, każda złotówka okazała się dobrze wydana, a nabyty sprzęt posłuży jeszcze z pewnością latami.

Planerem projektu ( choć wtedy jeszcze nie mogłam poszczycić się ukończeniem studiów o wdzięcznej nazwie: International Project Management) byłam ja.

Jako, że poprzeczki lubię zawieszać wysoko, ustaliłam trasę, która rozpoczynała się od Doliny Chochołowskiej, biegła przez Dolinę Kościeliska, dalej Rejon Czerwonych Wierchów, Dolinę Gąsienicową, Regle Tatr Wysokich i Rejon Morskiego Oka i Doliny Pięciu Stawów Polskich. Naszą wyprawę zakończyliśmy wejściem na Rysy.Czyli prowadziła przez calusieńkie Tatry i obejmowała dystans ponad 100 km. Nasze plecaki ważyły ok 25 kg. Może dlatego nie znaleźliśmy kompanów którzy wyruszyliby z nami w tą ultra wyprawę;) A szkoda.

Pierwszego dnia, podekscytowani wyruszyliśmy z przystanku PKS Dol.Chochołowskiej. Wtedy jeszcze pełni zapału i świeżości... Żeby nie tracić czasu, wypożyczyliśmy rowery (!) i z Siwej Polany z obciążeniem blisko 30 kg na plecach pedałowaliśmy zawzięcie przez Polanę Huciska, Polanę Trzydniówkę aż do Polany Chochołowskiej, gdzie zdaliśmy rowery. 20 minut później byliśmy już w Schronisku PTTK na Polanie Chochołowskiej. Po odpoczynku i posiłku ruszyliśmy dalej, nastawieni jak najbardziej pozytywnie. Gdybyśmy tylko wiedzieli jak potoczy się ten dzień w dalszej części....W każdym razie wspinamy się niczym zawodowi alpiniści, bez zadyszki, z uśmiechem na ustach, opowiadając cały czas jak to wspaniale że tu jesteśmy;)

Przez Wyżnią Chochołowską Dolinę docieramy na Wołowiec (2064 m). Szybki liofilizowany obiad w postaci jakiegoś makaronu, ciepła herbata z miodem i ruszamy dalej- trochę już zmęczeni, ale nadal w świetnych nastrojach,

W drodze na Wołowiec

Widok z Wołowca

Przed nami 2 godziny podejścia na Jarząbczy Wierch (2137 m). Słońce pięknie świeci, więc i nam uśmiechy nie schodzą z twarzy.

podejście na Jarząbczy Wierch

Na szczycie;)

I będąc szczerą, wypadałoby napisać, że od tego miejsca naszej wyprawy rozpoczęły się kłopoty...Zejście z Jarząbczego Wierchu na Kończysty jeszcze jakoś poszło- byliśmy oczywiście już mocno zmęczeni, ale pogoda do tego momentu była względnie OK.

Kiedy jednak zaczęliśmy podejście pod Starorobociański Wierch...pogoda zaczęła się naprawdę mocno psuć...Słońce zaszło za chmury i momentalnie zrobiło się zimno. Zaczął kropić deszcz. Nie mieliśmy się gdzie schować, bo maszerowaliśmy granią. Ubraliśmy się więc odpowiednio do warunków i ostrożnie, krok za krokiem przemierzaliśmy trasę która nam pozostała. Na szczycie Starorobociańskiego zrobiliśmy ostatnie 2 zdjęcia. Kozic, które kompletnie się nas nie bały, co więcej, kiedy schyliliśmy się żeby zawiązać buty, podjęły próbę ataku...:D i mgły która spowiła cały masyw w przeciągu kilku sekund.

Od tej chwili rozpoczęła się walka z żywiołem. I nie przesadzę mówiąc, że mieliśmy duszę na ramieniu. W momencie, kiedy ostatnie zdjęcie zostaje zrobione- rozpętuje się burza. Nie wiem, czy ktoś z Was przeżył burzę w górach, do tego będąc na odsłoniętej grani, ale nie życzę tego nikomu. Poważnie. Nie należę do strachliwych ludzi, ale instynkt samozachowawczy działał wtedy na najwyższych obrotach.

Dobiegliśmy do najbliższej kosodrzewiny zostawiając plecaki dużo wcześniej, zabezpieczone w pokrowcach przeciwdeszczowych- które z resztą na nic się zdały. Ale o tym później.

Rozpętała się taka ulewa, że nie wiem co robiło na mnie większe wrażenia- grzmoty i pioruny uderzające tuż obok, czy to, że mimo ukrycia w kosodrzewinie i ubrań z systemem 'rain protect', przemokłam do bielizny w ciągu minuty. Jak możecie sobie pewnie wyobrazić, morale spadły do zera...albo nawet niżej. Siedzieliśmy w ukryciu ponad godzinę. Dopiero po tym czasie stwierdziliśmy, że burza trochę się oddaliła. Nadal jednak grzmiało, błyskało i lało jak z cebra. Zaczęło się też ściemniać. Nie mogliśmy dłużej czekać. Do schroniska na Ornaku zostało nam jeszcze 3,5 godziny marszu.

Niebo płakało tak, że schodząc Raczkową Przełęczą, nie widzieliśmy czy dobrze stawiamy stopy. Szliśmy rzeką- dosłownie. Szlak zamienił się w rwącą rzekę. Dodając do tego nachylenie terenu, ogromne zmęczenie, obciążenie plecaków i fakt, że zaczęły nam padać telefony- nie było zbyt kolorowo. Nogi były jak z ołowiu, a każdy krok sprawiał ogromny ból. Było późno po 20.00, kiedy ostatni raz złapaliśmy zasięg i przed rozładowaniem telefonów, dodzwoniliśmy się do schroniska z informacją że idziemy i żeby trzymali dla nas nocleg.

Ten dzień był ogromną lekcją pokory, a człowiek z którym wtedy połamałam i zbudowałam od nowa swoją psychikę- dziś jest moim mężem. Ostatnie dwie godziny marszu, lasem i rzeką, która pierwotnie była szlakiem, przeszliśmy w milczeniu. Nikt nie miał siły mówić, odwracaliśmy się tylko co jakiś czas za siebie by sprawdzić, czy partner jest w pobliżu. Drogę oświetlały nam czołówki.Do schroniska dotarliśmy o 22.30- po zamknięciu kuchni, całkowicie mokrzy i wyziębnięci. Nie wiem co mówili do mnie ludzie, którzy na werandzie oblewali czyjeś urodziny. W każdym razie, gdy zobaczyli nas w drzwiach- gitara, śmiechy i rozmowy- ucichły. Wyglądałam zapewne koszmarnie, ale było mi wszystko jedno. Cieszyłam się że żyjemy. Obsługa wpuściła nas na salę, gdzie normalnie wydają jedzenie. Po drodze modliłam się o talerz ciepłej zupy- wydawało mi się jednak że o takiej godzinie, są to raczej mrzonki potłuczonej kamikadze...Jakież było moje zdziwienie, kiedy oprócz zupy, Pani doniosła nam placki po zbójnicku ( chyba) i szarlotkę na ciepło z lodami...Przekazała że to od Kuchni- że jesteśmy bardzo dzielni i że zasłużyliśmy nawet na całą blaszkę...Uśmiechnęłam się wtedy pierwszy raz od paru godzin. Michał chyba też. Łzy napłynęły mi do oczu z wdzięczności.

WSZYSTKIE nasze ubrania były mokre. Zresztą nie tylko ubrania, a dosłownie wszystko, co mieliśmy w plecakach. Nie wiem jakim cudem zabraliśmy się jeszcze w sobie i porozwieszaliśmy to, co możliwe w zbiorczej suszarni. Obsługa nie wyłączyła nam ciepłej wody, więc mogliśmy wziąć gorący prysznic. I powiem Wam jedno- człowiek dopiero kiedy doświadczy naprawdę ciężkich chwil, docenia małe rzeczy. Dla mnie, ta gorąca woda pod prysznicem, była jak wygrana w totolotka... Tego dnia przeszliśmy 15 godzin po górach, z czego około 5 spędziliśmy w naprawdę ciężkich warunkach...Stan naszej psychiki był kiepski. Nie mieliśmy ubrań, sił, ani motywacji na następne dni...a przecież dopiero co zaczęliśmy nasz rajd. Nasz stan fizyczny bliski był tragicznego. Mimo dobrych butów, zdarliśmy nogi do mięsa. Stawy kolanowe zdawały się przestać działać. Mogliśmy na następny dzień zebrać rzeczy i wracać do domu. Pewnie wielu rozsądnych ludzi by tak zrobiło.

I uważam, że w tym miejscu dokonaliśmy prawdziwego wyczynu. Przekuliśmy nasz ból i zmęczenie na radość z tego, co już udało się nam osiągnąć. I postanowiliśmy brnąć nadal w nasz szalony plan dając z siebie wszystko co tylko możliwe, by zrealizować go do końca.

Drugiego dnia- spaliśmy do 11. I przypuszczam, że gdyby nie głód- mogłoby to trwać jeszcze dobrych parę godzin. Plan na ten dzień przewidywał pobyt w obrębie Hali Ornak i eksplorację tamtejszych jaskiń. Ze schroniska wyruszyliśmy na Pisaną Polanę i bawiliśmy się jak dzieci łażąc, pełzając i wspinając się w Jaskini Mylnej, Raptawickiej i Smoczej Jamie. Jaskinia Mroźna była niestety zamknięta.

Tego dnia, po mocnym obiedzie poszliśmy jeszcze nad Smreczyński Staw. Delikatny deszcz- nie robił już na nas żadnego wrażenia;)

Druga i ostatnia noc w schronisku Ornak i następnego dnia o świcie wyruszyliśmy do naszego kolejnego miejsca przeznaczenia- Schroniska na Hali Kondratowej. Trasa biegła przez Tomanową Polanę, Chudą Przełęcz, Ciemniak (2096 m), Krzesanicę ( 2122m), Małołączniak (2096 m), Kopę Kondracką ( 2005m ), Przełęcz Kondracką i kończyła się na Hali.

I znów nie obyło się bez "przygód". W drodze na Ciemniak, zerwał się taki wiatr, że rzucało nami jak szmacianymi kukiełkami z jednej strony na drugą.I tutaj, mocno załadowane plecaki pomogły. Zaczęło też padać...Powiecie-"pechowcy". Ale byliśmy już silniejsi- psychika nie siadała już tak łatwo (Piotrek- jeśli to czytasz- wiesz co miałam na myśli pisząc o długich wybieganiach).

Momentami przystawaliśmy przy większych głazach, obejmując się- by łatwiej przetrwać kolejne uderzenia wiatru. Nie było nawet jak zjeść batonika, ani wciągnąć żelu. Mozolny, powolny krok pod górę, walka ze zmęczeniem, ciężarem i wiatrem. Kiedy po paru godzinach dotarliśmy do schroniska, byłam z nas tak dumna, że nie jestem tego nawet w stanie opisać;) Nie byłam tu nigdy wcześniej, więc kiedy zobaczyłam jego "gabaryty" w środku, zaczęłam się tylko cicho modlić, żeby wystarczyło dla nas miejsca do spania na "glebie"...Jak miało się niedługo okazać, nie dość że znalazło się miejsce noclegowe, to nawet w łóżku, nie na podłodze;) Gorący prysznic, dobra kolacja i nowi koledzy, jeszcze bardziej uprzyjemnili nam pobyt na Hali. Poznaliśmy też Rodzinę która w Tatry przyjechała aż znad morza;)

Ze wszystkich schronisk, które odwiedziłam w Tatrach, to lubię najbardziej. Pewnie dlatego że jest takie małe i serwują tu przepyszną gorącą czekoladę;)

Czwartego dnia wczesnym rankiem wyruszyliśmy z z Hali Kondratowej, przez Przełęcz pod Kopą Kondracką, na Kasprowy Wierch. Już ani wiatr, ani deszcz, ani mgła- która upodobała sobie nasze towarzystwo wyjątkowo- nie zrobiły na nas wrażenia;) Ilość ludzi w schronisku była zatrważająca. A my, z plecakami, pełnym ekwipunkiem, umorusani i uśmiechnięci od ucha do ucha- zdawało mi się- stanowiliśmy nie lada atrakcję....Gdybym miała pełny makijaż, w torebce yorka i szpilki na nogach ( a nie , sorry- szpilki to na Giewoncie), z pewnością przyciągałabym mniej spojrzeń;D W każdym razie, zjedliśmy PRAWDZIWE jedzenie, nie liofilizowane;) i zeszliśmy Suchą Przełęczą do Schroniska na Hali Gąsienicowej, potocznie zwanego Murowańcem.

Po dotarciu do schroniska i wypakowaniu rzeczy ( nocleg mieliśmy zarezerwowany), wypróbowaliśmy chyba pół karty serwowanych dań ;) Prysznic i do spania, bo cały następny dzień przeznaczaliśmy na zrobienie Orlej Perci-więc wymarsz był zaplanowany na 6 rano...

Ale jak to w życiu bywa, nie wszystko idzie tak, jak człowiek sobie zaplanuje...Pokój był, posłanie dla każdego z nas się znalazło, ale tylko ja źle spałam, tfu! wróć!- nie spałam tej nocy. Pokój mieliśmy 6 osobowy. 5 facetów i ja. Chrapanie jednego z nich, obudziłoby kuźwa trupa!!!! Bez ustanku, głośno i dumnie chrapał ów Pan przez CAŁĄ noc- mimo kopniaków kolegi z pryczy niżej...Suma wszystkiego, faceci prędzej, czy później usnęli- a ja z maską zombi i radością bliską szaleństwu powitałam pierwsze promienie wschodzącego słońca...

Dzień piąty- no i ruszyliśmy. Plan był ambitny i obejmował następującą trasę: Murowaniec- Dwoiśniak- Zielony Staw Gąsienicowy- Świnicka Przełęcz- Świnica (2301 m)- Zawrat (2159 m)- Kozia Przełęcz(2137 m)- Kozi Wierch(2291 m)- Żleb Kulczyńskiego- Skrajny Granat- Przełęcz Krzyżne- Czerwony Staw w Dolinie Pańszczycy- Murowaniec.

Trasa wyczekiwana przez mnie najbardziej, mimo że "Orlą" robiłam już wielokrotnie. Łańcuchy, klamry, drabinki- czyli wszystko co lubię+ świetna pogoda ( tak, tym razem się nam udało;) no i super towarzystwo. Odcinek Grantów, zawsze będę wspominać z respektem. Ekspozycja stoku, a właściwie ściany jest taka, że potrafi zrobić wrażenie na niejednym górskim wyjadaczu.

Wróciliśmy do schroniska późnym wieczorem, zmęczeni i baaaardzo szczęśliwi;) Pogoda pozwoliła podziwiać piękne widoki i chłonąć majestat gór.

Szóstego dnia- ruszyliśmy do Doliny Pięciu Stawów. Wyszliśmy z Murowańca i dalej przez Czarny Staw Gąsienicowy- Zawrat- Siklawę, dotarliśmy na miejsce. Nie uderzaliśmy do schroniska, tylko do chatki Strażnika Parku, stojącej nieopodal. Tam załatwiliśmy nocleg. Mało kto wie o takiej możliwości- dlatego schronisko jest przepełnione, brak nawet miejsc do spania na ziemi. Po zostawieniu rzeczy, postanowiliśmy jeszcze wspiąć się na Szpiglasowy Wierch (2172m) bo pogoda była piękna, a nasze nogi jak z tytanu;)

Bo głód przestrzeni, bo serce dzikie, bo nienawidzę ograniczeń

Dolina Pięciu Stawów ma w sobie niesamowite piękno. Uwielbiam Tatry, ale tym miejscem mogę się zachwycać godzinami. Kiedy wrócimy tam następnym razem- koniecznie muszę wspiąć się na Wrota Chałubińskiego;)

Ostatni, siódmy dzień- czyli atak szczytowy. Dziś zdobywamy Rysy;)

Trasa wyglądała następująco: Schronisko w Dolinie Pięciu Stawów Polskich- Schronisko nad Morskim Okiem- Czarny Staw- Rysy- i zejście do schroniska.

W drodze do Czarnego Stawu spotykamy kolegów z Krakowa, którzy...właśnie wracają:) Po kilku minutach rozmowy i ich chóralnym "powodzenia"- ruszamy dalej. Tłumy ludzi rozrzedzają się dopiero od wysokości Czarnego Stawu, choć nadal jest nas na szlaku sporo. Na łańcuchach nie ma kolejek, ale osamotnieni nie jesteśmy.

W dobrym stylu zdobywamy szczyt, choć widoczność jest bardzo niewielka i zaczyna padać śnieg ;)

Zmęczenie ujawnia się dopiero przy schodzeniu. Obciążone kolana próbują się buntować, ale niesieni na falach euforii że właśnie zrealizowaliśmy nasz plan, nie dajemy im dojść do głosu.

Po odebraniu plecaków ze schroniska, schodzimy do Palenicy Białczańskiej i jedziemy do Term wymoczyć...wszystko;D

Ponieważ Tatry zeszliśmy całe, od tego weekendu rusza nowy projekt: Korona Gór Polskich;)

Stay tuned! ;D

Czołem ludzie!

Comments


© 2023 by Challenge Yourself Journey. Proudly Created with Wix.com

bottom of page