Korona Gór Polskich- czyli o mojej miłości do gór i potrzebie wspinania się coraz wyżej i wyżej.
- challenge yourself journey
- 29 lip 2016
- 11 minut(y) czytania
Gdy ktoś pyta mnie gdzie, w jakich okolicznościach przyrody czuję się najlepiej- odpowiedź jest zawsze szybka i taka sama: w górach. Najlepiej wysokich.
Miłość ta jest bezwarunkowa i ujawniła się dość wcześnie, bo około wieku gimnazjalnego. Z uśmiechem wspominam też czasy liceum. Gdy moja klasy, (jak na rozsądnych i sumiennych uczniów przystało)-chodziła na lekcje, ja chodziłam na wagary. Wagary po górach. Kilka razy udało mi się zwerbować jakiegoś kolegę. Do koleżanek nie miałam szczęścia. Ale w ogromnej większości były to wyprawy samotne. I nie narzekam. Biorąc pod uwagę, że bloga czytają przynajmniej dwie moje byłe Nauczycielki ( pozdrawiam serdecznie i zapewniam, że lekcji Pań nie opuszczałam z radością ani premedytacją), muszę dodać, że moje "wagary" nie wynikały z nieprzygotowania na sprawdziany, czy odpytywania.
Po prostu- ciągnęło mnie gdzieś wyżej, gdzieś dalej...Zawsze GDZIEŚ mnie ciągnęło. Nie były to określone destynacje, a raczej potrzeba zmian i bycia w ruchu. Do nowych miejsc- nie ludzi. Do wyższych gór- nie zarobków czy kieszonkowego. Do wolności i przestrzeni. Do dzikości przyrody i łączącej się z nią-dzikości serca. Do braku ograniczeń.W górach- czuję że żyję.
Mimo swej małości w ich obliczu- czuję się bezpiecznie. Jestem w domu.
Część z Was mnie zna. Albo wydaje się Wam, że mnie znacie. Chodziliśmy razem do szkół i na uczelnie. Razem trenowaliśmy lub pracowaliśmy. Ale wydaje mi się że z większością z Was- nie miałam okazji poznać się tak naprawdę.Ani Wy nie poznaliście mnie. Nie wynikało to chyba z niechęci ( mam nadzieję;))). A raczej z pędu, krótkości chwili i miliarda trosk który każdy nosi w swojej głowie. Między innymi na to umiera dzisiejszy świat...A góry?...Góry pozwalają tego całego shitu się pozbyć.
Mam pewne wyobrażenie, jak ludzie mogą mnie postrzegać na podstawie tych kilku "chwil" jakie dane nam było razem spędzić. Chcąc jednak szczerze porozmawiać o górach i podróżach- muszę Was trochę zanudzić własną osoba. Ale żeby skrócić to do meritum- wrzucam filmik, który parę dobrych lat temu pewna Osoba ( która być może nie chciałaby być tutaj wspomniana z imienia) wysłała do mnie podpisując: "O Tobie-dla Ciebie". I rzeczywiście tak jest.
Potrzeba bycia w ruchu i okropna awersja do zamknięcia- czy to w sztywnych ramach konwenansów, czy w złotej klatce- były i są nadal moimi osobowościowymi priorytetami.
Miałam to szczęście, że spotkałam człowieka, który zaakceptował moje potrzeby i który wspiera moje plany. Nic więcej nie jest mi potrzebne. Mogę być sobą, realizować się i jednocześnie dzielić pasję z kimś, kogo kocham. Wiem, że w takim układzie mogę wszystko i że niemożliwe nie istnieje.
Dlatego, po przejściu Tatr wzdłuż i wszerz, postanowiliśmy zdobyć Koronę Gór Polskich.
Składa się na nią 28 najwyższych szczytów praktycznie wszystkich pasm górskich naszego kraju.

Ponieważ założyłam rok kalendarzowy na wykonanie tego planu, systematycznie będę uaktualniać nasze postępy w tym poście.
W obecnie rozpoczęty weekend planujemy wejście na Łysicę. Zdobywać będziemy zawsze rodzinnie- taki mamy priorytet;)
Plecaki już spakowane, nocleg zarezerwowany, trasa wyznaczona. U mnie wszyscy smacznie śpią, a ja piszę, bo wiem, że przez weekend będziemy oderwani od technologii;)
Cóż, to chyba tyle- jeśli chodzi o zarys planu. Jestem pewna że będzie świetnie;) Życzę Wam spokojnej nocy i udanego weekendu;) A przede wszystkim- abyście nie bali się walczyć o swoje marzenia- nawet jeśli ich realizacja zajmie sporo czasu. Przecież on i tak upłynie.
Czołem!
UPDATE: 30-31 lipca
1/28 -czyli o zdobyciu Łysicy ( 612 m)
Leżąca w Górach Świętokrzyskich Łysica, jest najniższym ze wszystkich szczytów, które wchodzą w skład Korony Gór Polskich. Nie bez powodu wybraliśmy ją jako naszą pierwszą destynację. Wspinamy się z dzieckiem i chcieliśmy sprawdzić jak zareaguje na podróżowanie w nosidle turystycznym. Teraz już wiemy, że najchętniej by z niego nie wychodziła;)
Nocowaliśmy we wsi Święta Katarzyna, w gospodarstwie agroturystycznym - "U Sobierajów". Szczerze polecam. Warunki świetne-czysto i spokojnie, no i akceptują zwierzęta;)
Do podnóża Świętokrzyskiego Parku Narodowego, skąd rozpoczyna się szlak na Łysicę, można dojechać samochodem. My postanowiliśmy jednak przejść ten kawałek- od naszego miejsca noclegowego ok 2,5 km.

przed nami- Łysica
Wstęp do Parku jest płatny, a osoby wędrujące z psem muszą pamiętać o prowadzeniu go na smyczy. Co i tak jest naprawdę spoko dla ludzi, którzy swoich czworonogów chcą zabierać ze sobą. Szarik w każdym razie był wniebowzięty:)
Ponieważ na szczycie nie ma schroniska, osoby które zbierają pieczątki do książeczek PTTK, lub innych- załatwią sprawę w punkcie kupna biletów wstępu.

Tak, tak- my też zbieramy:)
Podejście na Łysicę jest łagodne i biegnie przez las. Można tu spotkać całe Rodziny, choć przyznam że Minia była najmłodszą turystką tego dnia na szlaku;)
Góra ma dwa wierzchołki. Na wyższym z nich znajduje się replika krzyża z 1930 roku.

Na szczycie spędziliśmy ok 30 minut podziwiając widoki ( pogoda była świetna) i uzupełniając niedobory glikogenu;))
Dla ciekawych historii i pasjonatów zwiedzania:
We wsi znajduje się Klasztor pw. Świętej Katarzyny, który jest wpisany na listę zabytków nieruchomych. Biegnie tu też Świętokrzyski Szlak Literacki.
Po powrocie na kwatery, szybkim przepakowaniu i prysznicu, wybraliśmy się na obiad. Kolejna spoko sprawa jak dla mnie- praktycznie do każdej restauracji, która ma stoliki w ogrodzie- można wejść z psem.
Wieczorny spacer powrotny zagwarantował nam piękne widoki:




Jeszcze zdjęcie wschodu słońca zrobione przez szybę naszego pokoju....kocham wschody słońca bo zawsze zwiastują nadchodzące NOWE ;DDD

Tego dnia opuszczamy Świętą Katarzynę i w drodze powrotnej do domu, odwiedzamy Busko Zdrój- tu z kolei my jesteśmy jednymi z najmłodszych spacerowiczów;)
Podsumowując: wycieczka bardzo udana, wszyscy zadowoleni czekamy na nadchodzący weekend.

Czołem!
UPDATE: 06 sierpnia
2/28- czyli o zdobyciu Czupla (934 m)
No i w końcu nastał kolejny weekend. Tym razem zdobywanie szczytu odbywało się w gronie Przyjaciół.
Czupel to najwyższy szczyt Beskidu Małego. Prowadzą na niego szlaki z Łodygowic, Czernichowa, Bielska-Białej i Wilkowic. My ruszyliśmy z Przełęczy Przegibek, gdzie na małym, bezpłatnym parkingu zostawiliśmy samochody.

Najmniejsi Uczestnicy gotowi i zabezpieczeni przed deszczem, który jednak nam odpuścił
Z przełęczy na Czupel prowadzi szlak koloru niebieskiego. I choć początkowo wiedzie dość stromo pod górę, zdawaliśmy się wcale tego nie zauważać, pochłonięci rozmowami i newsami - stanowczo zbyt dawno nie aktualizowanymi ;) Nasi mali Podróżnicy- bardzo ochoczo nam wtórowali.
Po niedługim czasie, podejście wypłaszcza się, a po prawej stronie rozpościera się widok na Bielsko.

Maszerujemy dalej i po około 40 minutach docieramy do schroniska PTTK na Magurce



W czasie gdy mali Milusińscy ucinają sobie drzemkę, trochę więksi- zdobywają cenne trofea;)

pieczątka musi być- inaczej przecież nikt nam nie uwierzy;)
Po krótkim postoju, kierujemy się nadal niebieskim szlakiem- w stronę Czupla. Wymijając kałuże, po około 30 minutach docieramy do miejsca przeznaczenia. I tutaj nie odpuszczam nikomu zdjęcia. Przecież nie wiadomo kiedy ich znów zobaczę w pełnym składzie- w takim wydaniu:))



Nas też, po wielu obietnicach gorącej strawy- zgodzili się sfotografować;))
A więc- Czupel zdobyty!! Nie jest to może bardzo wymagający szczyt, ale na sobotnie, aktywne popołudnie- jak znalazł.
Wracamy tą samą drogą....a raczej planowaliśmy wracać tą samą drogą, ale jak to czasem bywa- w czasie dobrej rozmowy, człowiek nie zawsze patrzy na znaki;D
To minimalne zboczenie z trasy wyniosło nas około 3 kilometrów ekstra. I ekstra! ;)
Cali i zdrowi wróciliśmy do samochodów i pojechaliśmy kontynuować cudowny wieczór;)
Podsumowując: trasa bardzo przyjemna i dla każdego. Spokojne, nie forsujące podejścia. I najważniejsze: można wędrować z psem! Szarik wyszalał się tego dnia niesamowicie;)
Czołem!
UPDATE: 07 sierpnia
3/28- czyli o zdobyciu Skrzycznego(1257 m)
Zachęceni dotychczasową akceptacją podróżowania w nosidle naszej Córeczki, jak i świetną pogodą, postanowiliśmy zawalczyć o zdobycie kolejnego szczytu do naszej Korony. Tym razem zdecydowaliśmy się na Skrzyczne. Jest to najwyższy szczy w grupie Beskidu Śląskiego, łatwo rozpoznawalny z wielu miejsc, ze względu na umieszczony na szczycie maszt RTV.
Ze Szczyrku można wejść na Skrzyczne dwoma szlakami: niebieskim i zielonym. Prowadzą odpowiednio, albo przez halę Jaworzyna, albo przez przełęcz Becyrek.
My jednak wybraliśmy dłuższą trasę- czerwonym szlakiem: z Buczkowic przez Siodło pod Skalitem. Prognozowana długość naszej wędrówki wynosiła 6h w obie strony. W praktyce wyszło 5h05min, z uwzględnieniem godzinnej przerwy na szczycie.
Tym razem podróżowaliśmy tylko we czworo.
Od parkingu w Buczkowicach, po przekroczeniu mostku nad Zylicą, kierujemy się ulicą Graniczną aż na skraj lasu, gdzie biegnie już obrany przez nas czerwony szlak.

Na samym początku szlaku- taki oto znak skłania do zadumy.
Ścieżka przez las prowadzi niemal zupełnie płasko, a co jakiś czas między drzewami ukazują się wspaniałe widoki. Warto też uważnie patrzeć pod nogi:)

prześwit z widokiem na szczyt Skrzycznego
Kierując się niezmiennie czerwonym szlakiem wkrótce docieramy do Siodła pod Skalitem, gdzie rozpościera się piękny widok. Ładna pogoda zwabiła tu wielu turystów, więc robię tylko zdjęcie i ruszamy dalej.

Od tego momentu, stopień trudności trasy znacznie wzrasta. Musimy pokonać sporo ciężkich i długich podejść. Szlak w wielu miejscach prowadzi przez głazy i skały. Prawdziwa gratka dla miłośników MTB i downhillu. Dla podróżujących z 10 kilogramowym dzieckiem na plecach- niekoniecznie ;) Wspinamy się jednak zawzięcie dalej. Docieramy do trasy narciarskiej i obierając niebieski szlak docieramy do szczytu. Jesteśmy mocno zmęczeni, ale równie zadowoleni.
Na szczycie znajduje się punkt widokowy z którego pięknie widać Jezioro Żywieckie.

panorama z tarasu widokowego na Skrzycznym
Zanim zasiadamy do herbatki z sokiem malinowym, jeszcze szybkie zdjęcia dokumentujące wykonanie zadanie;)


Oczywiście nie zapomnieliśmy o pieczątkach:)

A Martyna Wojciechowska ze złamaną ręką ich pilnowała:)
Po odpoczynku i napojeniu Szarika, ruszamy w drogę powrotną. Stanowczo bardziej lubię wchodzić pod górę, niż z niej schodzić. Uda pod koniec bolą mocno, ale piękne widoki i zadowolenie dziecka rekompensują wszystko.

nad głowami tak
a na poziomie gruntu również ciekawie;)
Wracamy niebieskim szlakiem przez Jaworzynę i docieramy do zaparkowanego w Buczkowicach samochodu. Wszyscy zmęczeni, szczęśliwi i opaleni;)
A po powrocie do domu....

skarby ziemi beskidzkiej wylądowały w najpyszniejszej jajecznicy ever;) Oczywiście made by M.
Podsumowując: Przeszliśmy dziś 15 km. Spaliliśmy prawie 1000 kcal. Zmęczyliśmy się mocno- zwłaszcza na podejściach z Minią na plecach. Było jednak warto! Trasa widokowa, pogoda wymarzona no i dream team w pełnym składzie;) Polecam każdemu, kto kocha się zmęczyć;))
Czołem! Ja już odliczam godziny do piątku;)
UPDATE: 14 sierpnia
4/28 czyli o zdobyciu Lubomira (912 m)
Wraz z nastaniem niedzieli, wyruszyliśmy zdobywać kolejny punkt naszej Korony,a mianowicie Lubomir. Jest to najwyższy szczyt Beskidu Makowskiego.
Możemy wejść na niego ze strony: Pcimia, Lubnia, Myślenic, Wiśniowej i Kasiny Wielkiej.
My obraliśmy czarny szlak z Pcimia, który, według wyliczeń obejmował dystans 19 kilometrów z groszem i miał nam zająć 5h w obie strony.
Droga z Bielska do Pcimia strasznie się nam dłużyła, ale to pewnie dlatego, że wszyscy bardzo chcieliśmy się znów znaleźć w górach, na szlaku, wśród drzew i przyrody;)
Po kilku "przygodach" docieramy na miejsce, zakładamy plecaki i RUSZAMY.


Pod sam początek szlaku można podjechać samochodami. My jednak o tym nie wiedzieliśmy i wydłużyliśmy podejście o ok. 1,5 km. Początkowo droga prowadzi wśród łąk i pól, a po obu jej stronach znajdują się domki letniskowe i całoroczne. Dopiero gdy docieramy na skraj lasu, zabudowa znika.
Na szlaku tego dnia spotykamy mnóstwo turystów. Las pachnie grzybami, a co drugi spotkany człowiek niesie koszyk wypełniony po brzegi. Szarik też zawzięcie szuka;)

Po niedługim czasie docieramy na Polanę Kudłacze, gdzie znajduje się Schronisko PTTK.


Co prawda, na zdjęciu tego nie widać, ale teren wokół schroniska jest dosłownie zaminowany ludźmi. Mimo wielu ławek, trudno znaleźć miejsce, by usiąść.
Wykonujemy więc szybki manewr napojenia Szarika i podbicia naszych książeczek, po czym opuszczamy polanę, kierując się na Lubomir. Informacja dla zbierających stemple: na Lubomirze nie ma schroniska, więc tutaj załatwcie sprawę.

Od tego miejsca, szlak bardzo pustoszeje. Niewielu ludzi mijamy w drodze na szczyt. Może to za sprawą kilku bardziej stromych podejść. Droga cały czas prowadzi przez las. Naprawdę piękny, zdrowy i pachnący. Grzyby ( nie tylko muchomory), maliny i ostrężyny widać na każdym kroku.



Szaleństwom Szarika nie ma końca, mijani ludzie chwalą go za posłuszeństwo, a on dumnie kroczy obok- mimo że Pan, razem z Minią przeczesuje las w poszukiwaniu kolejnych grzybów;)
Około 100 metrów od szczytu, całkiem przypadkowo, odkrywany maleńką polanę z której rozpościera się wręcz bajeczny widok. Są tu też drewniane ławki i stół przy którym można odpocząć.


Jeśli kiedyś wybierzecie się na Lubomir, koniecznie zboczcie ze szlaku na tą maleńką polankę, bo tylko stąd będziecie mogli podziwiać panoramę okolicy. Szczyt Lubomira jest bowiem całkowicie zalesiony.
Po kilku minutach ruszamy i docieramy do miejsca przeznaczenia.

Trzeba się naprawdę dobrze rozglądnąć, aby znaleźć maleńką tabliczkę przybitą do drzewa, która potwierdza zdobycie szczytu;)
Oprócz niej znajduje się tu także Obserwatorium Astronomiczne im. Tadeusza Banachiewicza.
15 września 1944 roku stacja została zniszczona wskutek działań wojennych. Spalone zostały zabudowania wraz z biblioteką i dziennikami obserwacyjnymi z 20 lat, natomiast sprzęt został skonfiskowany przez hitlerowców. W roku 2006 odbudowano Obserwatorium i dziś zarówno grupy zorganizowane , jak i turyści indywidualni, mogą w określonych godzinach, uczestniczyć w pokazach i obserwacjach nieba.

Po posiłku i odpoczynku, czas wracać. Przed nami jeszcze sporo drogi. Podczas zejścia wypertraktowałam niesienie Małej, bo wydawało mi się że ma już dość wiszenia z głową w dół, gdy Tata zbiera kolejne borowiki;))
Wyjątkowo szybko dotarliśmy do Schroniska na Kudłaczach- nadal mocno obleganego. Krótki postój na napojenie Szarika i w drogę. Dziecku też chcieliśmy zaproponować jakieś rarytasy no ale...

;))
Drogą wśród łąk docieramy do zaparkowanego samochodu i wracamy do domu. Zadowoleni, uśmiechnięci, zmęczeni i z całą siatą grzybów;)))

Podsumowując: wycieczka bardzo udana. Pogoda dopisała idealnie. I choć przyznam, że sam szczyt Lubomira mnie nie zachwycił, to droga na niego i widok z polany o której Wam wspomniałam- naprawdę warte są zobaczenia. Szlak nie jest wymagający- każdy sobie poradzi. Jedno na co zwróciłabym uwagę, to aby pamiętać o odpowiednim obuwiu, bo w bardzo wielu miejscach napotkamy kamieniste podejścia. Początkującym adeptom wycieczek górskich, jak i osobom starszym- mogą się przydać również kije trekkkingowe.
Kolejny szczyt zdobyty, ale na szczęście jeszcze sporo przed nami;)
Czołem!
UPDATE: 28 sierpnia
5/28 czyli o zdobyciu Babiej Góry (1725 m)
Babią Górę odwiedzałam już po raz drugi w życiu ( poprzednim razem wdrapaliśmy się tam na wschód słońca, ale nie było z nami jeszcze ani Szarika, ani Mini, więc koniecznie musieliśmy wybrać się tam ponownie;)

rok 2014- wejście od strony Polskiej ( Perć Akademików)
Jak wiecie, wszędzie gdzie tylko możemy zabieramy naszego schroniskowego Przyjaciela;) Szarik uwielbia te wycieczki, a my cieszymy się, że możemy mu podarować choć odrobinkę więcej. Pieskie życie jest tak krótkie...dlatego chcę żeby przeżył swoje możliwie jak najlepiej i najweselej. Doświadczył wielu krzywd zanim się spotkaliśmy..na samo wspomnienie o 'cieniu psa' którego zabierałam ze schronu, myśląc że biorę starego i schorowanego, któremu zostało może 2-3 lata życia, łzy stają mi w oczach. Okazało się jednak, że kochany, karmiony, tulony, nie przeganiany z kąta w kąnt, zaufał i przeistoczył się w wulkan energii. Nauczył się chodzić na smyczy, aportuje, biega, kocha nas a my jego. Dbamy o siebie wzajemnie. Dlatego też, gdy dowiedziałam się że na Babią Górę od polskiej strony z psem nie wejdę, bo BPN bezwzględnie tego zakazuje, zaczęłam szukać innych rozwiązań.
Na szczęście- mamy dobrych sąsiadów. Słowacy mile witają wszystkie psiaki, choć oczywiście warto mieć ze sobą smycz.
Przez Korbielów dojechaliśmy więc do schroniska 'Slana Voda' gdzie zostawiliśmy samochód i rozpoczęliśmy naszą wędrówkę.



Muszę przyznać że zakochałam się w słowackiej przyrodzie. Szlak utrzymany jest bardzo dobrze. Łatwy dostęp do wody i małe 'obłożenie' turystami, sprawiają że wędrówka jest wymarzona. Dodatkowo, pogodę mamy naprawdę wspaniałą i możemy podziwiać Tatry, które krzyczą do nas z oddali;)


Początkowo, kilka stromych, kamienistych podejść daje nam popalić. Zwłaszcza że słońce grzeje niesamowicie. Ale już po chwili znajdujemy schronienie w cieniu lasu przez który biegnie obrany przez nas szlak.


Wspinamy się coraz wyżej i wyżej, robiąc co jakiś czas krótki postój na napojenie wszystkich strudzonych podróżników;)

Na całej trasie znajdują się tablice informacyjne, wiele z nich w wersji dwujęzycznej.

Blisko szczytu mieści się mała wiata, gdzie robimy dłuższy postój. Znajduje się tu także wieża widokowa na którą warto się wdrapać:) I promise!

Od wyjścia z parkingu, do tego miejsca spotkaliśmy dokładnie 10 osób...po stronie polskiej pewnie musielibyśmy dostać już apopleksji, przeciskając się przez tłumy. Utwierdzamy się w przekonaniu, że dokonaliśmy świetnego wyboru decydując się na podejście od słowackiej strony. I choć Mała jeszcze odpowiedzieć "Ahoj' nie umie, macha zawzięcie rączkami szczerząc swoje 4,5 zęba;)
Jest naprawdę pięknie!
Mocno już zmęczeni atakujemy szczyt. Tak jak przewidywaliśmy, świetna pogoda zwabiła tu tłumy. Babia Górą dosłownie 'tonie' w morzu ludzi. Dumni z Szarika, pijemy szybką herbatę, dzielimy się z nim kanapkami i gdy kolejka do zdjęcia pod tabliczką maleje, cykamy szybkie 2 dokumentalne foty;)


Widoczność jest wspaniała i pewnie gdyby nie człowiek na człowieku, zabawilibyśmy na szczycie dłużej...ale w zamian tego postanowiliśmy jeszcze wspiąć się na 'Małą Babią"- a co! ;D Gdy schodzimy z Diablaka, wieje tak, że chce nam urwać głowy, więc nie zważając na protesty, robimy z dziecka małego beduina;))

Wracamy do samochodu. Jest już chłodniej, więc idzie się znacznie przyjemniej. Jesteśmy mocno zmęczeni. Szarik też. Tempo naszego marszu spadło znacznie, żeby nie powiedzieć, że włóczymy nogę za nogą;DDD


zmęczenie dopada wszystkich:)
Podsumowując: wycieczka całodniowa i wyczerpująca, wiele stromych podejść. Obowiązkowe odpowiednie obuwie. Piękne widoki, świetne oznakowanie trasy. Prawie najwyższy szczyt naszej Korony dołącza do kompletu;) Czekamy na kolejne!
'Plusy' strony słowackiej:
Pod schroniskiem Słona Woda jest dość duży parking za który nie trzeba płacić.
Wstęp do Babiogórskiego Parku Narodowego jest płatny,ale za spacer od strony słowackiej nie zapłacimy ani eurocenta.
Regulamin BPN bezwzględnie zakazuje wprowadzania psów. Na Słowacji nie ma takich przepisów, można spokojnie zabrać psiaka.
Po stronie słowackiej jest wielokrotnie mniej turystów.
Przyjemniej podchodzi się od strony południowej, bo przy dobrej pogodzie przez większość czasu towarzyszy nam słońce.Od początku spaceru żółtym szlakiem możemy podziwiać Tatry.
Po stronie słowackiej jest wygodniejszy dostęp do wody. Przez pewien czas podchodzi się wzdłuż strumienia, a źródełko przy żółtym szlaku znajduje się niewielki kawałek przed szczytem Babiej.
Schronisko Słona Woda jest bardzo dobrze wyposażone, można tam przenocować (70 łóżek), a po wycieczce napić się pysznego piwa Złoty Bażant. Za wszystko zapłacimy w złotówkach i resztę też otrzymamy w naszej walucie.
Czołem!
Comments