Półmaraton górski- czyli najcięższy bieg jaki dotychczas udało mi się ukończyć (ELEMENT PLANU ROCZNE
- challenge yourself journey
- 5 sie 2016
- 5 minut(y) czytania
Żeby post miał sens, muszę najpierw przedstawić Wam zarys owego planu rocznego, który powstał w mojej głowie w lutym, a doczekał się coming outu w okolicach kwietnia.
Wygląda to następująco:
1.05.2016- Runmageddon Rekrut w Myślenicach- 6 km biegu z przeszkodami ( w praktyce dystans miał ponad 7 km.)
12.06.2016 - Bieg Po Zdrój w Jaworzu- półmaraton po górach
19.06.2016- Runner's World Super Bieg Wisła- 10km po górach
20.08.2016- Stalowy Sokół w Jaworznie- Triathlon
03.09.2016- Runmageddon Classic w Myślenicach- 12 km biegu z przeszkodami
16.10.2016- Runmageddon Hardcore Silesia- 21 km biegu z przeszkodami----> jeśli go ukończę zdobywam TYTUŁ WETERANA RUNMAGEDDONU
06.11.2016- Finał Ligi Runmageddon w Poznaniu- I Mistrzostwa Polski Biegów Przełajowych- 10 km biegu z najtrudniejszymi przeszkodami całej edycji.
Skoro już wiecie jak plan wygląda, przechodzimy do meritum.
Zacznijmy od tego że decyzja o starcie zapadła w godzinach porannych w DNIU ZAWODÓW...Ten start nie był nawet wliczony w mój plan roczny...
Ale jak to czasami bywa ( zwłaszcza w moim wypadku) ambicja robi swoje....i tym razem też zrobiła. Dlatego znajdujecie go w planie powyżej w wersji wytłuszczonej.
Znajoma z gimnazjum, której Mąż biega w tego typu imprezach sportowych, całkiem nieświadomie wspomniała że w najbliższym czasie właśnie takie zawody się odbywają i że będzie tam w charakterze supportu. Wspomniałam o tym Michałowi i temat ucichł. Ale jak się okazało- nie na długo.
Wydarzenie o którym mówimy ( czyli Bieg po Zdrój) to impreza, w której do wyboru są 2 dystanse: 10 kilometrowy bieg ULICZNY i 21 kilometrowy BIEG PO GÓRACH.
Dlaczego zdecydowałam się na ten katorżniczy wysiłek?.....To jest bardzo ciężkie pytanie...duży udział miał w tym Michał, który nie dość że powiedział że pobiegnie ze mną, to jeszcze użył niebezpiecznie magicznego: 'no przecież dasz radę, biegasz i trenujesz- masz kondycję, najwyżej podejdziemy kawałek jak już sił zabraknie'...No i co?...Zapalił się lont i machina ruszyła...
Trasa biegła od Jaworza przez: Palenicę - Błatnią - Klimczok – Szyndzielnię - Cyberniok – Wapienicę – Zaporę - i kończyła się w miejscu startu, czyli w Jaworzu.
Łącznie 21 kilometrów i jak podaje Organizator 1245 m przewyższeń...
Już samo to, powinno mi zapalić czerwony alert w mózgu- PRZECIEŻ ZNAM te tereny, wiele razy maszerowałam tamtędy z plecakiem...I PRZECIEŻ WIEM, że bieganie po górach, to nie to samo co bieganie po nizinach.
PRZECIEŻ JESTEM ŚWIADOMA że Organizator wybrał NAJGORSZĄ możliwą godzinę na start ( 13.00). PRZECIEŻ moja głowa krzyczy- 'nie rób tego! nie było tego w planie! zawalisz resztę sezonu przez ten start!'
A ponieważ, jak już wspomniałam, moja ambicja to bardzo niebezpieczna bestia jest- 12 czerwca o 11 rano grzecznie odbieramy numery startowe, odwozimy Małą do dziadków i stawiamy się na miejscu startu około 12.30.

Mój numer startowy. Osoby które odbierały pakiety w dniu startu, miały takie 'robocze' wersje
Przed startem chce mi się wymiotować ze stresu. W sumie, to chce mi się wymiotować od rana. Głowa pracuje na najwyższych obrotach. Serce wariuje. Moje ciało się buntuje- a nawet jeszcze nie zdążyłam się zmęczyć. W dalszym etapie, będzie buntowało się jeszcze wielokrotnie, ale z goła innych powodów;) Stan ten utrzymuje się do momentu wystrzału zwiastującego rozpoczęcie wyścigu. Później odchodzi w niepamięć.

I ruszyli! Ta dziewczynka w pomarańczowej koszulce i żółtej opasce to ja ;)
Oczywiście ruszamy z kopyta. Trasa zaczyna się około 500 metrowym podbiegiem po asfalcie prowadzącym na skraj lasu. Kiedy do niego wbiegamy, poza tym że jesteśmy osłonięci od słońca- nic się nie zmienia. Cały czas pod górę, tylko momentami po prostym. Pierwszy punkt nawodnienia znajduje się na 8 kilometrze trasy, czyli na Błatniej. Tu też łapie uczestników fotograf.

Noga cała sina po majowym Runmageddonie, ale przynajmniej opaskę mogę dumnie nosić;)

;) Ta mina mówi wiele..
Do 11 kilometra trasy jakoś szło...tzn. było ciężko-oczywiście, a na wielu podejściach maszerowałam. Nie był to lekki, przyjemny marsz, a raczej mozolna walka z samą sobą i udowadnianie, że dam radę zrobić kolejny krok. Zresztą nie byłam odosobnionym przypadkiem. Nawet bardzo mocni zawodnicy pokonywali w ten sposób te odcinki. Z tym, że u nich to była taktyka, u mnie- walka.
Na Szyndzielni, czyli półmetku trasy- był punkt pomiarowy i nawodnienia. Dzięki Bogu proponowali tam również czekoladę. Zjadłam pół tabliczki...I choć od tamtego miejsca rozpoczynał się długi zbieg, energii z czekolady wystarczyło mi na ok 3-4 km. Od tego momentu zaczął się kryzys.
Miałam przed sobą jeszcze przynajmniej 8 km biegu, a ledwo truchtałam. Spotkani na trasie turyści krzyknęli : 'Brawo! Dajesz mała- dobrze ci idzie! i jakoś czarodziejsko, mimo ogromnego bólu i wyczerpania biegłam dalej.
Moja głowa pracowała bez ustanku. Wizualizowałam sobie metę, przypominałam uśmiech Córeczki, którą zostawiliśmy 1200 metrów niżej, nuciłam 'Eye of the Tiger'. Wiedziałam że choćbym miała połamać te moje krzywe nogi- muszę bieg ukończyć. Dla siebie.
Zastanawiające, że w stadium jakby się zdawało- największego zmęczenia- nasza głowa potrafi popchnąć ciało do kolejnego kroku. I nagle okazuje się, że 'maksymalne zmęczenie' to pojęcie względne...
Po kolejnych 3 kilometrach zbiegu, moje uda , łydki i pośladki były twarde jak skała. Miałam skurcze średnio co kilka sekund. Nachylenie zbocza było takie, że 120 % energii szło na uniknięcie upadku, a przecież trzeba było biec i zmieścić się w limicie czasu. Inaczej byłabym nieklasyfikowana. A tego bym nie przeżyła. Gnałam więc na łeb, na szyję i dobiegłam do ostatniego punktu nawodnienia- 5 km przed metą.
Szybkie dwa kubki wody i jazda dalej. Do dziś nie wiem, jakim cudem na kolejnym podbiegu udało mi się wyprzedzić jeszcze jednego uczestnika. Tam też zostawiłam płuca i wiele innych narządów. Kiedy dotarłam do dobrze znanego już miejsca, które zwiastowało zbieg lasem do Jaworza- byłam strzępkiem samej siebie.
Wkleję tu teraz fragment wspomnienia,który zamieściłam na facebooku parę dni po biegu, bo nic bardziej prawdziwego i z głębi serca nie może zakończyć tego eseju;)
"Spotkany na ostatnich 400 metrach 5 letni chłopiec, który przed swoim domem, siedząc na rowerku krzyknął : 'Meta niedaleko! Jest Pani super!' spowodował że łzy stanęły mi w oczach i nie potrafiłam zrobić nic innego jak tylko podnieść kciuk do góry w geście podziękowania. Dziękuję Ci kochany Kibicu i gratuluję Twoim Rodzicom tak wspaniałego Syna.
Po przekroczeniu mety, przy wiwacie kibiców i innych zawodników, zapominam jak bardzo boli, jak kiepsko wyglądam i że nie mogę złapać tchu. I właśnie w tej chwili stawiam sobie nowy cel: Zdobędę Koronę Półmaratonów Polskich. W przyszłym roku.
DZIĘKUJĘ ŻE MOGŁAM TO PRZEŻYĆ. Za ból, wyczerpanie i nieocenione wsparcie'
I choć mój medal przyszedł pocztą ( tak jest w przypadku tych, którzy zapisują się na start w ostatnim momencie) jest dla mnie symbolem największego jak dotąd sportowego zwycięstwa biegowego. Zwycięstwa wywalczonego głową, uporem i wsparciem ze strony człowieka, na którego zawsze mogę liczyć.

Czy żałuję że pobiegłam w tym wyścigu? NIE, choć umierałam przez kolejny dzień.
Nie przeszkodziło mi to jednak wystartować kilka dni później w kolejnych zawodach, a nawet stanąć na pudle;) Ale o tym innym razem.
REALIZUJCIE SWOJE MARZENIA. Niezależnie czy są związane ze sportem, edukacją, karierą, podróżami...Walczcie i zwyciężajcie. A kiedy upadniecie, pamiętajcie: ' życie stawia przed Wami wymagania, na miarę sił, które posiadacie'.
Czołem!
Comments